Wstecz

Z prasy...

 

Wywiad z Władysławem Łogonowiczem
odznaczonym medalem "Za ofiarność i odwagę"
.

Przyznam się szczerze, że mam pewien niedosyt. O ileż bardziej naturalne byłoby potoczyste: Tak, tak, pamiętam jakby to było wczoraj... Tymczasem trafiłem na fantastycznie skromnego człowiek, który zamieszanie wokół własnej osoby traktował z lekką irytacją, a może jakąś odmianą nieśmiałego przestrachu? Zresztą, jak stwierdził w rozmowie: "Mam wrażenie, że za takie czyny chyba nie powinno się wręczać medali". Oko w oko spotkałem się z Władysławem Łogonowiczem we wtorek 21 listopada 2000 roku, w tawernie Konik Morski przy Skwerze Kościuszki w Gdyni, godzina 15:00.

Zanim zdam relację ze spotkani, na początek fragment pierwszej rozmowy telefonicznej jaką z nim odbyłem:

- Czy rozmawiam z panem Władysławem Łogonowiczem?
- Tak.

- Dzień dobry, z tej strony Arkadiusz Bilecki, jestem dziennikarzem "Dziennika Bałtyckiego" w Gdyni. Chciałem się dowiedzieć, czy to pan uratował 31 lat temu dwójkę dzieci z pożaru, w Gdańsku?
- [Długie milczenie] Taak... było coś takiego...

Powieksz - Komiks 'Za ofiarnosc i odwage' "Błękitna serpentyna" z komiksem o nim samym wprawiła pana Łogonowicza w bezkresne zdumienie. Po 30 latach od chwili "premiery" ode mnie dowiedział się, że jest bohaterem komiksu. Zapadło długie milczenie (naprawdę!). Zaskoczony mężczyzna miał do powiedzenia tylko:
- Jak tu się znalazłem, to nie mam pojęcia...

Wytłumaczyłem mu więc, czym była seria o Żbiku i jej stały element - opowieści o bohaterskich obywatelach, którzy dokonują niezwykłych czynów.

Swoją drogą, to było całkiem zabawne, że ja który nie mam prawa pamiętać Żbika w kioskach, opowiadałem o tej serii komuś, kto miał prawo i możliwość uzbierania samodzielnie wszystkich zeszytów.

- Ja chyba nigdy takich komiksów nie kupowałem - wspominał później w rozmowie.- Przypominam sobie rozmowę z jednym, czy dwoma dziennikarzami tutaj z prasy Trójmiasta, po wręczeniu medalu. Rok wydania 1970 - może byłem gdzieś daleko na praktyce, bo sądzę że ktoś ze znajomych, komu trafił do rąk ten komiks, przekazałby mi to, prawda? Być może nie było mnie w kraju.

Opowiedziałem jeszcze mojemu gościowi o Grzegorzu Rosińskim, bo w końcu to komiks o Łogonowiczu był jedną z jego wczesnych prac. O samym komiksie wspomnę jeszcze w przypisach do rozmowy.

Zacząłem niezbyt oryginalnie:
- 31 lat temu uratował pan dwójkę dzieci z pożaru...
- To tak dawno było, że zatarły mi się już w pamięci szczegóły tego zdarzenia.

- Wobec tego przypomnę: był wtedy czwartek, 15 maja 1969 roku, ciepły dzień...Jak znalazł się pan na ulicy Marynarki Polskiej w Nowym Porcie?
- Jeśli sobie przypominam, to odwiedzałem kolegę ze Szkoły Morskiej, który odbywał praktykę na jednym ze statków Polskich Linii Oceanicznych, czy Polskiej Żeglugi Morskiej. Statek bazował w Nowym Porcie. (dzielnica Gdańska - przypis AB)

- To, jak rozumiem, po odwiedzinach u kolegi się stało?
- Wie pan, na pewno po odwiedzinach, z tym że ja w tej chwili nawet nie kojarzę sobie o jakiej porze roku to było i przypominam sobie, że w Nowym Porcie, ale nie sądzę żebym tam trafił.

- Nie zachowały się żadne szczegóły w pana pamięci?
- Nie. Jeśli sobie dobrze przypominam, nazwa ulicy chyba związana z morzem...?

- Ulica Marynarki Polskiej - jedna z głównych ulic Nowego Portu, blokowiska zamieszkałe głównie przez rodziny portowe i stoczniowe.
- Kiedyś chyba planowałem nawet, już pracując, mieszkając w Gdańsku, odnaleźć tych ludzi, ale to troszeczkę czasu było za mało. Jak się wracało po długim rejsie, trzeba było odwiedzić rodzinę, mnóstwo znajomych, rodzinę, która mieszkała poza Trójmiastem.

- Po prostu poszedł pan sobie po uratowaniu tej dwójki dzieci, zupełnie jak by to było zwykłe zdarzenie.
- To znaczy, wie pan, ja szczegółów sobie nie przypominam, ale z fakt że późno trafiono na mój ślad wnioskuję że mogłem pozostawać anonimowy. Ktoś usłyszał o tym w radio, jakiś dziennikarz przyjechał, rozmawiałem z nim na ten temat, no i później wręczenie medalu.

- Czy pan z nimi miał potem jakiś kontakt?
- Wie pan, ja z tymi ludźmi kontaktu nie miałem. Po tym całym zdarzeniu w ogóle byłem zaskoczony, bo to chyba dość dużo czasu minęło i podobno ktoś w jakimś programie radiowym o tym wspomniał. Nie wiem co to był za program, czy lokalnej , czy ogólnopolskiej, no i po tej informacji w radiu trochę zamieszania się zaczęło jakiś dziennikarz do mnie przyjechał, później medal mi wręczono.

- Tak dokładnie. Nadany został medal w marcu, a wręczony 9 kwietnia 1970, po blisko roku [słychać "Ooo!" zaskoczonego Łogonowicza], bo pożar miał miejsce 15 kwietnia 1969.
- Nie wiedziałem, że to tyle czasu minęło. Miałem wrażenie, że to było w kilka tygodni później. Na razie kojarzę sobie moment wręczania w auli Szkoły Morskiej. Natomiast z tymi ludźmi nie miałem kontaktu, bo chyba po tym zdarzeniu popłynąłem na półroczną praktykę. To był taki rejs na Daleki Wschód, bodajże na statku "Emilia Plater".

- Czy bardzo wpłynęło to uratowanie dwójki dzieci na Pana życie?
- Nie sądzę. Człowiek był młody, działo się sporo wydarzeń: ukończenie szkoły pierwsza praca, rejsy zagraniczne i to chyba spowodowało, że dość szybko o całym zdarzeniu zapomniałem. Szczerze mówiąc to nawet chyba unikałem tego tematu. Zauważyłem jeszcze w Szkole Morskiej, jakąś szczyptę zazdrości u swoich kolegów, właśnie z powodu tego medalu. Mimo że tak jak wspomniałem, ten medal nie przedstawiał mi żadnej wartości, milczałem.

- Nie przypomina pan rodzinie o tym zdarzeniu, nie ma pan pamiątek związanych z wręczeniem medalu?
- Nie, nawet medalu nie zachowałem, chyba jakiemuś kolekcjonerowi to przekazałem, bo... coś mam wrażenie, że za takie czyny chyba nie powinno się takich medali wręczać. Po jakimś tam czasie oddałem znajomemu kolekcjonerowi ten medal, bo nie jestem w ogóle zwolennikiem takiego wyróżniania ludzi, on nie przedstawiał dla mnie żadnej wartości. Utkwił mi w pamięci tylko, w legitymacji do medalu, podpis Mariana Spychalskiego, który był w tym czasie przewodniczącym Rady Państwa. Ale jej też już nie mam... Wśród moich różnych skarbów nie trafiłem ostatnio na jej ślad. I nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to Szkoła Morska wystąpiła z wnioskiem o odznaczenie.

- Czy przetrwała u pana w domu jakaś legenda bohaterska?
- W pamięci ojca, tak. Pamiętam, że przy różnych okazjach zdarzało się ojcu o tym wspominać. Jakieś artykuły prasowe do niego dotarły, pokazywał je sąsiadom, ale ojciec nie żyje już prawie dwadzieścia lat.

- A pan jako osoba skromna, również tego nie przypomina i nie opowiada.
- Nie jestem zapewne do przesady skromny, ale nie uważałem że jakiegoś szczególnego czynu dokonałem. Jak sądzę bardzo wielu ludzi zachowałoby się w identyczny sposób.

- Jak wyglądało pańskie życie na początku lat 70-tych?
- Miło wspominam sobie naukę w szkole morskiej, mimo że nauka nie była łatwa, tym bardziej dla mnie absolwenta liceum, a trafiłem na wydział techniczny, którego program był raczej przystosowany dla absolwentów techników zawodowych. Uczyć się musiałem dość dużo, jednak środowisko dość ciekawe, perspektywa pracy na morzu, podróżowania po świecie rekompensowały mi ciężką pracę. Dorosłe życie minęło mi dość ciekawie bo ponad dwadzieścia lat pracowałem na morzu. A z perspektywy lat muszę przyznać, że w tamtym czasie szkoła morska bardzo dobrze przygotowywała do zawodu marynarzy. Mimo różnych rygorów i dyscypliny, bo chyba mieliśmy w szkole morskiej większą dyscyplinę niż podchorążowie Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej. (Dzisiaj Akademia MW, "od zawsze" w gdyńskiej dzielnicy Oksywie)

- A czy spotkał pan później jeszcze kogoś odznaczonego medalem Za ofiarność, lub kogoś kto dokonał bohaterskiego czynu?
- Nie wiem czy spotkałem akurat kogoś nagrodzonego takim medalem, ale ponieważ dość często zmieniałem statki więc poznałem wielu marynarzy. Pośród nich przypominam sobie ludzi, którzy pływali po morzu w czasie drugiej wojny światowej, w konwojach. Jeszcze zdarzało się takich marynarzy spotykać w latach siedemdziesiątych.

Wladyslaw Logonowicz - Pan już nie mieszka w Trójmieście?
- Nie, ja już na początku lat siedemdziesiątych wyprowadziłem się z Trójmiasta. Z przyczyn bardzo prozaicznych: małżonka w ramach stypendium miała zagwarantowane mieszkanie w Kołobrzegu. Początkowo planowałem nawet zamienić mieszkanie na Trójmiasto, ale dobrzy bogowie mnie ustrzegli chyba przed tym okazuje się, bo teraz mieszkam w małym, ale bardzo przyjemnym, spokojnym mieście. A nawet pod Kołobrzegiem, ostatnio na wieś się wyprowadziłem, pod las. Cisza, spokój, osiem kotów, trzy psy. Mam żonę, nie zmieniałem jej przez te wszystkie lata, dwie córki, jedna jest już po studiach, druga w trakcie. Preferują sztuki piękne - obie usiłują malować, rysować, fotografować.

Po skończeniu WSM pracowałem kilka lat w PLO, zmieniłem armatora, przeniosłem się do PŻM do Szczecina, z Kołobrzegu było bliżej do siedziby pracodawcy. W latach 70-tych pracowałem w szkolnictwie morskim. Kilka lat jako nauczyciel w studium radiokomunikacji w Kołobrzegu, przy technikum rybołówstwa. Jeszcze w latach 80-tych pracowałem na morzu pod obcymi banderami, później w Polskiej Żegludze Bałtyckiej na promach, na Bałtyku, na Morzu Śródziemnym. W 1993 roku rozstałem się z tym zawodem i w tej chwili jestem takim drobnym przedsiębiorcą.

I na tym rzecz można by zakończyć. Dla jasności i w zastępstwie wspomnień pana Łogonowicza przytoczę fragment akt, które udostępniono mi w Wyższej Szkole Morskiej. Zawierają one bezcenny, w kontekście, "amnezji" pana Łogonowicza, opis zdarzenia (posiłkowałem się nim w czasie rozmowy).

"W maju 1969 r. student Władysław Łogonowicz przechodził ulica Marynarki Polskiej w Gdańsku w momencie gdy płonął jeden z budynków mieszkalnych. Był tam już spory tłum ludzi. Wejście do budynku było niemożliwe, gdyż klatka schodowa stała w płomieniach. Łogonowicz wraz z innymi osobami dostał się jednak do wnętrza przez okno. Usiłowali oni początkowo gasić pożar, ale szybko zorientowali się, że nie zdołają tego dokonać. Płomienie coraz szybciej obejmowały dalsze partie mieszkania. Dusząc się dymem przypadkowi ratownicy opuszczali już płonący budynek. Łogonowicz penetrował jeszcze pomieszczenia domu, bo zdawało mu się, ze słyszał płacz dzieci dochodzący z dalszych pokoi. Znalazł je istotnie i szybko przeniósł do okna. Tu oddal je w czyjeś ręce i sam wyskoczył na ulice. Gesty dym opanował już cały dom. Łogonowicz oddalił się. Nikt nie dowiedziałby się o jego pięknym czynie gdyby nie matka dwojga uratowanych pociech - obywatelka Siedlinska. Pomimo wielkich strat i kłopotów jakie spadły na nią wskutek pożaru Obywatelka ta poszukiwała intensywnie "marynarza", który uratował jej dzieci. Zamieszczała miedzy innymi ogłoszenia w prasie. Wreszcie przy pomocy Ob. Tokarskiego z Gdańska, który znal Łogonowicza udało się ustalić opisany wyżej bieg zdarzeń."

Last but not least rzecz dla tropicieli komiksowych ciekawostek bezcenna. Mimowolnie komiks odnotowuje reformę edukacji... nie, nie rządu Jerzego Buzka, znacznie wcześniejszą. W chwili gdy pożar miał miejsce, Władysław Łogonowicz był jeszcze słuchaczem Państwowej Szkoły Morskiej. W roku akademickim 1969/1970 zmieniono nazwę i statut uczelni oraz... mundury jej słuchaczy. Tak więc, Łogonowicz dokonywał bohaterskiego czynu jako słuchacz PSM i w mundurze PSM narysowany został przez Rosińskiego, za co mu chwała, ale medalem nagrodzono już Łogonowicza - studenta WSM, co Rosiński także odnotował..

Z Władysławem Łogonowiczem rozmawiał Arkadiusz Bilecki.

Powrót